Może Twoje piękno nie jest dla mnie?
Ideał jak Ty, zaklęty w Twoim delikatnym ciele
Może nie jestem godny tego by przy Tobie być
Mój dotyk zbyt gorący dla Ciebie
Parzy Twoją skórę, wypala Ci myśli
Rani ukazując bolesne, niezagojone rany
A ja tylko chce je zaleczyć
Dotknąć łzami zakończeń nerwów
Byś nie poczuła już bólu
Krwią, płaczem i cierpieniem
Zapłaciłaś za wszystko
Już nie jesteś dłużnikiem czasu
Dłużnikiem świata i ludzi
Targaną przez wiatr losu
Wymiętą na wietrze chustą
Nie jesteś już nikim i niczym
Bo jesteś dla mnie wszystkim
Choćby ze względu na to
Że żyjesz we mnie
Nigdy nie umarłaś, nigdy nie odeszłaś
Nie raz widziałem Cię w lustrze
Uśmiechającą się gdzieś w głębi
Ukryta w głębokościach mej piersi
Byłaś zawsze i będziesz
Czemu nie chcesz kochać mnie?
piątek, 29 grudnia 2017
Bezwładna
W ciemności i mroku pięknieje
Wsiąka powoli
I nie istnieje
Bezwładna
Niesie na plecach
Świata cierpienie
I razem z nocą
W mroku się śmieje
Szaleństwem opita
Zimna się staje
W niemocy zaklęta
Bezwładna
W ciemności i mroku pięknieje
Wsiąka powoli
I nie istnieje
Bezwładna
Niesie na plecach
Świata cierpienie
I razem z nocą
W mroku się śmieje
Szaleństwem opita
Zimna się staje
W niemocy zaklęta
Bezwładna
środa, 27 grudnia 2017
Mary ziemi
Na zimnych brązowych marach ziemi
Spoczęłaś z oczami zastygłymi w niebie
W białej sukni od zmrożonej rosy
Z zastygłymi łzami w oczach
Które nigdy nie spłynęły na ziemię
Sine usta rozjaśnia szkarłat krwi
Blada skóra, czerń delikatnych brwi
W niemocy zaciśnięte pięści
Stężony rozkład słów
Puste serce które nic nie pomieści
Płynący przestwór trupich snów
Znów przebudziła się martwa dziewczyna
W skardze i niemocy wśród traw i liści
Przewróciła swe martwe oczy
Ona już nie chce, twojej pomocy...
Spoczęłaś z oczami zastygłymi w niebie
W białej sukni od zmrożonej rosy
Z zastygłymi łzami w oczach
Które nigdy nie spłynęły na ziemię
Sine usta rozjaśnia szkarłat krwi
Blada skóra, czerń delikatnych brwi
W niemocy zaciśnięte pięści
Stężony rozkład słów
Puste serce które nic nie pomieści
Płynący przestwór trupich snów
Znów przebudziła się martwa dziewczyna
W skardze i niemocy wśród traw i liści
Przewróciła swe martwe oczy
Ona już nie chce, twojej pomocy...
wtorek, 26 grudnia 2017
.
Śpij dobrze, śpij dobrze Aniele.
Wiem że trudno
Przy całym w smutku ciele
Gdy czarna dziura pochłania
I pcha w odmęty beznadziei
Ja wierzę w Ciebie usilnie
Mając tyle nadziei
Nie martw się proszę
Oddaj mi smutki swoje
Ja je chętnie ponoszę
Ukoję do snu byś sama
W sen cichy i spokojny
Powoli zapadła
Noc niech nie będzie
Dziś największym wrogiem
Niech zapuka sen obcasem
Stuka w próg za rogiem
Przyciśnij zmęczone lico
Do miękkiej poduszki
Będę Cię gładził delikatnie
Palców mych duszki
Nie martw się proszę
Łez nie roń słonych
Słowo Cię rani
Ja słowem ukoję
Choć wiele nie mogę
Choć nie ma przy Tobie
To jak na ironię
Jestem.
Wiem że trudno
Przy całym w smutku ciele
Gdy czarna dziura pochłania
I pcha w odmęty beznadziei
Ja wierzę w Ciebie usilnie
Mając tyle nadziei
Nie martw się proszę
Oddaj mi smutki swoje
Ja je chętnie ponoszę
Ukoję do snu byś sama
W sen cichy i spokojny
Powoli zapadła
Noc niech nie będzie
Dziś największym wrogiem
Niech zapuka sen obcasem
Stuka w próg za rogiem
Przyciśnij zmęczone lico
Do miękkiej poduszki
Będę Cię gładził delikatnie
Palców mych duszki
Nie martw się proszę
Łez nie roń słonych
Słowo Cię rani
Ja słowem ukoję
Choć wiele nie mogę
Choć nie ma przy Tobie
To jak na ironię
Jestem.
sobota, 23 grudnia 2017
Biel kartki papieru
Podaruj mi pustą kartkę Kochana
Bym mógł na niej spisać naszą historię
Nakreślić tkliwe słowa i tuszem uczuć
Przelać na papier wszystkie wspomnienia
Układając w szyk historię miłą
O ptakach dwóch co wieczorną porą
Odlatują w świat marzeń na skrzydłach snu
Zataczają kręgi w podniebnym tańcu
Nie dotykając się ani razu po wzbiciu z ziemi
Krążąc w pięknej niemocy czułości
Podaruj mi radość Najmilsza
Intensywny zapach emocji i przeżyć
Scalający chaotyczne myśli w jedność
Kłębek poplątanych wspomnień
Zwinie się w jedną całość
Daj przeświadczenie że kartki tej
Nigdy nie zemniesz okrutnie
Nie rzucisz w złości na ziemię
Depcząc swoimi bosymi stopami
Atramentowe linie papilarne uczuć
Ukochaj te słowa płochy Słowiku
Ozdób je swoimi łzami i pocałunkami
Daj wyraz pełności uczuć i pragnień
Nie wstydź się marzeniem sennym
Nakreślić rzeczywistości świata materii
Bym mógł na niej spisać naszą historię
Nakreślić tkliwe słowa i tuszem uczuć
Przelać na papier wszystkie wspomnienia
Układając w szyk historię miłą
O ptakach dwóch co wieczorną porą
Odlatują w świat marzeń na skrzydłach snu
Zataczają kręgi w podniebnym tańcu
Nie dotykając się ani razu po wzbiciu z ziemi
Krążąc w pięknej niemocy czułości
Podaruj mi radość Najmilsza
Intensywny zapach emocji i przeżyć
Scalający chaotyczne myśli w jedność
Kłębek poplątanych wspomnień
Zwinie się w jedną całość
Daj przeświadczenie że kartki tej
Nigdy nie zemniesz okrutnie
Nie rzucisz w złości na ziemię
Depcząc swoimi bosymi stopami
Atramentowe linie papilarne uczuć
Ukochaj te słowa płochy Słowiku
Ozdób je swoimi łzami i pocałunkami
Daj wyraz pełności uczuć i pragnień
Nie wstydź się marzeniem sennym
Nakreślić rzeczywistości świata materii
piątek, 22 grudnia 2017
A niebo płacze razem ze mną
Zalewa świat tysiącami łez
Jedyne co robię jak zawsze
Marzę - by dzień pstrokaty
Jaskrawością bolesnych ran
Skończył się jak najszybciej
Widzą oczy ślepe że nie ma
Nadziei na normalność
Zatęchły oddech Czyśćca
Nie pozwala mi spać
Nie pozwala nabrać oddechu
Nie powoli istnieć i trwać
Nim nie odpokutuje sam fakt
Że w ogóle żyje
Zalewa świat tysiącami łez
Jedyne co robię jak zawsze
Marzę - by dzień pstrokaty
Jaskrawością bolesnych ran
Skończył się jak najszybciej
Widzą oczy ślepe że nie ma
Nadziei na normalność
Zatęchły oddech Czyśćca
Nie pozwala mi spać
Nie pozwala nabrać oddechu
Nie powoli istnieć i trwać
Nim nie odpokutuje sam fakt
Że w ogóle żyje
wtorek, 19 grudnia 2017
Leszy
Zew kniei woła mnie
Opuszczam stado ludzi
By zgłębić się w las
Podążając za głosem Leszego
Iść ścieżką wśród drzew
Stąpać po tropach zwierząt
Trafić na błotnisty ślad
Zwieńczony lisim pazurem
Wśród odgłosów lasu
Zmierzać wgłąb głuszy
Zmawiając modlitwę
Szelestem zielonych liści
Boso po trawie
Owiany oddechem
Pana Głębokiego Lasu
Idę w jego kierunku
Kwieciem przystrojona
Leśna polana
Zbliżam się do niego
I siadam na kolana
Proszę o opowieść
O każdym z dni lasu
Opadających liściach
Kwitnących kwiatach
I nie odszedłem
Nim nie poznałem
Imienia każdego z ptaków
Zabrało to wiele czasu
Nim zdążyłem się nauczyć
Ptaki umierały bezszelestnie
A ja znów musiałem uczyć się
Jak zapomnieć ich imiona
I gdy już myślałem że się udało
Okazywało się nagle
Że ptaki miały gniazda
Kolejne imiona do nauczenia
Więc nie odszedłem z lasu
Nim nie poznałem
Każdego ze słojów drzewa
I każdej żyłki listka
I one znikały z jesienią
A ja nie zdążywszy ich poznać
Cierpiałem samotnie na leśnej polanie
Trzymając w garści uschłe liście
Chciałem poznać imiona owadów
Nazywać każdą pszczołę po imieniu
I witać co dzień każdą z mrówek
Wychodzącą ze stosu igieł
Lecz owady wraz z jesienią
Zapadały w sen lub umierały
Kolejne ich rzesze się rodziły
I je zastępowały
Chciałem znać każdego lisa
Dziką kunę, dzika i jelenia
Lecz one nie raz odchodziły
Z tego magicznego lasu
Więc spytałem Leszego
Wrosły już w polanę
Czy mogę zapamiętać
Choć jedno imię
Schować je w sobie
Zapamiętać na zawsze
By nigdy nie zniknęło
Z mojej pamięci
Leszy pochylił się
Szyszką zadzwonił
Popatrzył w oczy
I wyrzekł
Leszy.
Opuszczam stado ludzi
By zgłębić się w las
Podążając za głosem Leszego
Iść ścieżką wśród drzew
Stąpać po tropach zwierząt
Trafić na błotnisty ślad
Zwieńczony lisim pazurem
Wśród odgłosów lasu
Zmierzać wgłąb głuszy
Zmawiając modlitwę
Szelestem zielonych liści
Boso po trawie
Owiany oddechem
Pana Głębokiego Lasu
Idę w jego kierunku
Kwieciem przystrojona
Leśna polana
Zbliżam się do niego
I siadam na kolana
Proszę o opowieść
O każdym z dni lasu
Opadających liściach
Kwitnących kwiatach
I nie odszedłem
Nim nie poznałem
Imienia każdego z ptaków
Zabrało to wiele czasu
Nim zdążyłem się nauczyć
Ptaki umierały bezszelestnie
A ja znów musiałem uczyć się
Jak zapomnieć ich imiona
I gdy już myślałem że się udało
Okazywało się nagle
Że ptaki miały gniazda
Kolejne imiona do nauczenia
Więc nie odszedłem z lasu
Nim nie poznałem
Każdego ze słojów drzewa
I każdej żyłki listka
I one znikały z jesienią
A ja nie zdążywszy ich poznać
Cierpiałem samotnie na leśnej polanie
Trzymając w garści uschłe liście
Chciałem poznać imiona owadów
Nazywać każdą pszczołę po imieniu
I witać co dzień każdą z mrówek
Wychodzącą ze stosu igieł
Lecz owady wraz z jesienią
Zapadały w sen lub umierały
Kolejne ich rzesze się rodziły
I je zastępowały
Chciałem znać każdego lisa
Dziką kunę, dzika i jelenia
Lecz one nie raz odchodziły
Z tego magicznego lasu
Więc spytałem Leszego
Wrosły już w polanę
Czy mogę zapamiętać
Choć jedno imię
Schować je w sobie
Zapamiętać na zawsze
By nigdy nie zniknęło
Z mojej pamięci
Leszy pochylił się
Szyszką zadzwonił
Popatrzył w oczy
I wyrzekł
Leszy.
poniedziałek, 18 grudnia 2017
E.
Cień kwiatów dotknął Twej skóry
Pyłek osiadł na delikatnych palcach
Zaróżowił policzki wstyd
I przyśpieszył delikatnie płytki oddech
Głowa odchyliła się w tył
Powieki lekko przymknięte rozkoszą
Włosy spływały delikatnymi kaskadami
Wraz z kropelkami potu na ciele
Rytmiczne falowanie serca
Uderzającego o skały ekscytacji
Scałowywane emocje z brzegów
Malinowych, spierzchniętych ust
Płatki róż na bladym ciele
Wśród białej jak śnieg pościeli
Niewinną czerwienią dotykają skóry
Zmęczone ciepłem dwóch osób
Zapach ciał unoszący się
Niczym dym z czerwonych świec
Pnącza palców scalone w ciemnościach
Wykrzykują emocje delikatnymi słowy
Usta nadające rozkosz - oznajmiające ją
Cichym szeptem i oddechem na skórze
Wypalają drgające aksamitne uda
Piorunującą dozą ekstatycznej słodkości
Pyłek osiadł na delikatnych palcach
Zaróżowił policzki wstyd
I przyśpieszył delikatnie płytki oddech
Głowa odchyliła się w tył
Powieki lekko przymknięte rozkoszą
Włosy spływały delikatnymi kaskadami
Wraz z kropelkami potu na ciele
Rytmiczne falowanie serca
Uderzającego o skały ekscytacji
Scałowywane emocje z brzegów
Malinowych, spierzchniętych ust
Płatki róż na bladym ciele
Wśród białej jak śnieg pościeli
Niewinną czerwienią dotykają skóry
Zmęczone ciepłem dwóch osób
Zapach ciał unoszący się
Niczym dym z czerwonych świec
Pnącza palców scalone w ciemnościach
Wykrzykują emocje delikatnymi słowy
Usta nadające rozkosz - oznajmiające ją
Cichym szeptem i oddechem na skórze
Wypalają drgające aksamitne uda
Piorunującą dozą ekstatycznej słodkości
niedziela, 17 grudnia 2017
Lipiec
Gdybym tylko mógł cofnąć czas
To cofnął bym do Lipca
Pamiętnego słodkiego lata
Słodkiego smakiem Twej skóry
Cofnął bym do momentu
Gdy w niewinnej bieli szłaś do mnie
Ucieszona, patrząc w mym kierunku
Rozkładając na boki blade ręce
Tak pięknie wtedy wyglądałaś
Gdy siedzieliśmy obok siebie
I całowałem Cię delikatnie
Szyje, ręce z bliznami i dłonie
Czułem że żyje i czułem ciepło
Rozlewające się od pełnego serca
Tamtego pamiętnego, słodkiego lata
Sięgnąłem gwiazd i dotknąłem Słońca
I mógłbym żyć Lipcem bez końca
Wdychać zapach lata i Twojej skóry
Żywić się Twoim uśmiechem
I spijać tęsknie Twoje słowa
To cofnął bym do Lipca
Pamiętnego słodkiego lata
Słodkiego smakiem Twej skóry
Cofnął bym do momentu
Gdy w niewinnej bieli szłaś do mnie
Ucieszona, patrząc w mym kierunku
Rozkładając na boki blade ręce
Tak pięknie wtedy wyglądałaś
Gdy siedzieliśmy obok siebie
I całowałem Cię delikatnie
Szyje, ręce z bliznami i dłonie
Czułem że żyje i czułem ciepło
Rozlewające się od pełnego serca
Tamtego pamiętnego, słodkiego lata
Sięgnąłem gwiazd i dotknąłem Słońca
I mógłbym żyć Lipcem bez końca
Wdychać zapach lata i Twojej skóry
Żywić się Twoim uśmiechem
I spijać tęsknie Twoje słowa
sobota, 16 grudnia 2017
Ciepłe okruchy marzeń
Złuszczone nadzieje płatami marzeń odpadające
Przykryły niebo, przykryły słońce
Białe ptaki opadły niczym płatki śniegu skrzące
Kręcąc się, zataczają w pijanym tańcu
Opowiadają o niedokończonej miłości
Uczuciach nie znajdujących ujścia
Zastygłych jak skute lodem jezioro
Nad którym nie zaświtało słońce
Nie nadeszła z tchnieniem ust cichym wiosna
Bo usta milczały szczelnie zamknięte
Kłódką splotów zażyłych powiązań
A gdy ja otwieram usta
By wyrzec Ci najszczerszą prawdę
Ptaki z trzepotem białych skrzydeł
Łapią i połykają me słowa
Uważając by tylko do Ciebie nie dotarły
Nie zakłóciły spokoju ducha
Wywlekając na wierzch duchy przeszłości
Choć są one miłe, gładkie i czyste
Czy jest wciąż na nie miejsce?
Przykryły niebo, przykryły słońce
Białe ptaki opadły niczym płatki śniegu skrzące
Kręcąc się, zataczają w pijanym tańcu
Opowiadają o niedokończonej miłości
Uczuciach nie znajdujących ujścia
Zastygłych jak skute lodem jezioro
Nad którym nie zaświtało słońce
Nie nadeszła z tchnieniem ust cichym wiosna
Bo usta milczały szczelnie zamknięte
Kłódką splotów zażyłych powiązań
A gdy ja otwieram usta
By wyrzec Ci najszczerszą prawdę
Ptaki z trzepotem białych skrzydeł
Łapią i połykają me słowa
Uważając by tylko do Ciebie nie dotarły
Nie zakłóciły spokoju ducha
Wywlekając na wierzch duchy przeszłości
Choć są one miłe, gładkie i czyste
Czy jest wciąż na nie miejsce?
piątek, 15 grudnia 2017
Noc nie pozwala śnić, sny nie pozwalają przyjść nocy
Noc czasem nie pozwala zasnąć
Zaklęta szeptem wisielczego sznura
Czasami jest jednak wołaniem
Powieszonej pod sufitem pajdy chleba
Zrzucającej na podłogę okruszki
Wydziobywane przez modre sikory
A czasem to sny nie dają nocy
Powieki wciąż czerwienią
Bo zraniło nas słowo zawistne
Brak cierpliwości najbliższej osoby
Wycedzone w grymasie odrazy
Jedno słowo uderza - "Nienawidzę"
I gdzie wtedy podziewa
Miłość niewinna i czysta
Obietnica, że będziemy razem
Gdy ze złością i wrogością
Patrzymy w zawistne oczy
Wypełnione gniewem?
Czy miłość ulatuje daleko
Wraz z kolejnym przekleństwem
Czy umiera, czy chowa się na dnie?
Czy miłość bita setki razy
Słabnie na tyle by ją opuścić
I szukać szczęścia gdzieś dalej?
Jakie limity ma miłość
I czy na pewno jest psem wiernym
Który nigdy nie opuszcza swojego pana?
Jak odróżnić miłość czystą od blefu
Zamiennika prawdziwej radości
Szczerej, wrażliwej i miłującej
Miłości
Zaklęta szeptem wisielczego sznura
Czasami jest jednak wołaniem
Powieszonej pod sufitem pajdy chleba
Zrzucającej na podłogę okruszki
Wydziobywane przez modre sikory
A czasem to sny nie dają nocy
Powieki wciąż czerwienią
Bo zraniło nas słowo zawistne
Brak cierpliwości najbliższej osoby
Wycedzone w grymasie odrazy
Jedno słowo uderza - "Nienawidzę"
I gdzie wtedy podziewa
Miłość niewinna i czysta
Obietnica, że będziemy razem
Gdy ze złością i wrogością
Patrzymy w zawistne oczy
Wypełnione gniewem?
Czy miłość ulatuje daleko
Wraz z kolejnym przekleństwem
Czy umiera, czy chowa się na dnie?
Czy miłość bita setki razy
Słabnie na tyle by ją opuścić
I szukać szczęścia gdzieś dalej?
Jakie limity ma miłość
I czy na pewno jest psem wiernym
Który nigdy nie opuszcza swojego pana?
Jak odróżnić miłość czystą od blefu
Zamiennika prawdziwej radości
Szczerej, wrażliwej i miłującej
Miłości
środa, 13 grudnia 2017
Once upon a time...
Pewnego razu w niedalekiej krainie
Żył chłopiec w świecie swoich marzeń
Dusza niespokojna i delikatna
Wędrowiec smutnych myśli
W obdartym płaszczu wspomnień
Przemierzał cichy swój świat
Dumną pierś trzymał z przodu
Krocząc niejedną z dróg
I szedł w gęstniejący mrok
Mimo tylu przeciwności
Nigdy nie poddał się
Młodzieniec szedł polem
Dotykając dłonią kłosów zbóż
Dojrzewających w świetle dnia
Zupełnie jak on
Rosnąc na żyznej glebie marzeń
I chłopak dorastał
Chcąc zostać rycerzem
Odnaleźć niewiastę
I zostać Jej mężem
Świat złamał mu tarczę
Mijał powoli czas
Milczał wspomnień las
I pola już nie szeptały
Nie widział ich wiatr
I ptaki im nie śpiewały
Świat marzeń minął
Stoczyłeś się rycerzu
Chciałeś zbawić świat
Teraz sam się zbaw
Rwij latami trucizny kwiat
I tak mijały lata
Honor przykrył piach
Muzy zniknął ślad
Nierozważne próby
Wypełnienia kart
Wiedziałeś dobrze mój miły rycerzu
Żeś stworzony by cię zniszczyć
Smok z którym chciałeś walczyć
Od tak wielu już lat
Twoimi oczami patrzy na świat
Jesteś już mężem najdroższy
Wyklętym synem nocy i dnia
I nie dla Ciebie jest światło gwiazd
Ani ciepły promień słońca
Nie pasujesz wśród nas
Więc ruszył wędrowiec znów w podróż
Ruszając stromą ścieżką pod górę
Odwiedzając swojej damy dom
Gdy miał już odejść nie pukając do drzwi
Ona wyszła przypieczętowując ich los
Na zawsze złączeni w rozłące
Ona tęskna i on tęskny
Próbowali bezżyciem żyć
Bezskutecznie zmarnowani
Przeznaczenie dało im siebie
Żył chłopiec w świecie swoich marzeń
Dusza niespokojna i delikatna
Wędrowiec smutnych myśli
W obdartym płaszczu wspomnień
Przemierzał cichy swój świat
Dumną pierś trzymał z przodu
Krocząc niejedną z dróg
I szedł w gęstniejący mrok
Mimo tylu przeciwności
Nigdy nie poddał się
Młodzieniec szedł polem
Dotykając dłonią kłosów zbóż
Dojrzewających w świetle dnia
Zupełnie jak on
Rosnąc na żyznej glebie marzeń
I chłopak dorastał
Chcąc zostać rycerzem
Odnaleźć niewiastę
I zostać Jej mężem
Świat złamał mu tarczę
Mijał powoli czas
Milczał wspomnień las
I pola już nie szeptały
Nie widział ich wiatr
I ptaki im nie śpiewały
Świat marzeń minął
Stoczyłeś się rycerzu
Chciałeś zbawić świat
Teraz sam się zbaw
Rwij latami trucizny kwiat
I tak mijały lata
Honor przykrył piach
Muzy zniknął ślad
Nierozważne próby
Wypełnienia kart
Wiedziałeś dobrze mój miły rycerzu
Żeś stworzony by cię zniszczyć
Smok z którym chciałeś walczyć
Od tak wielu już lat
Twoimi oczami patrzy na świat
Jesteś już mężem najdroższy
Wyklętym synem nocy i dnia
I nie dla Ciebie jest światło gwiazd
Ani ciepły promień słońca
Nie pasujesz wśród nas
Więc ruszył wędrowiec znów w podróż
Ruszając stromą ścieżką pod górę
Odwiedzając swojej damy dom
Gdy miał już odejść nie pukając do drzwi
Ona wyszła przypieczętowując ich los
Na zawsze złączeni w rozłące
Ona tęskna i on tęskny
Próbowali bezżyciem żyć
Bezskutecznie zmarnowani
Przeznaczenie dało im siebie
wtorek, 12 grudnia 2017
Wymagaj
Bądź mi droga - Najdroższa
Nie oddawaj mi się tanio
Szanuj się i ceń wysoko
Bym skarby zbierał dla Ciebie
By wykupić Twoje serce
Każ zbierać klejnoty najdroższe
Rubiny i szmaragdy
W złocie zatopić stopy Twoje
I ubrać w srebrne szaty
Z książek zbudować tron
Byś na nim siedziała
Mądrością i wiedzą
Każdy dzień rozświetlała
Wymagaj wierności
Skromności i serca oddania
Cierpliwości dla Ciebie
I na rękach noszenia
Wymagaj Kochania
Ciepłego słowa i myśli
Przytulenia do piersi
Tak ciepłej od mojego serca
Wymagaj bicia jego
I drżącego ciała z emocji
Pocałunków we dnie i w nocy
Szeptu, do ucha zimowego wieczoru
Wymagaj głosu mojego
I bym zbierał łzy Twoje
Do kryształowego flakonika
I o nic tak w życiu nie proszę
Nie błagam
I chciałbym rzec dwa słowa
Proszę! Wymagaj!
Nie oddawaj mi się tanio
Szanuj się i ceń wysoko
Bym skarby zbierał dla Ciebie
By wykupić Twoje serce
Każ zbierać klejnoty najdroższe
Rubiny i szmaragdy
W złocie zatopić stopy Twoje
I ubrać w srebrne szaty
Z książek zbudować tron
Byś na nim siedziała
Mądrością i wiedzą
Każdy dzień rozświetlała
Wymagaj wierności
Skromności i serca oddania
Cierpliwości dla Ciebie
I na rękach noszenia
Wymagaj Kochania
Ciepłego słowa i myśli
Przytulenia do piersi
Tak ciepłej od mojego serca
Wymagaj bicia jego
I drżącego ciała z emocji
Pocałunków we dnie i w nocy
Szeptu, do ucha zimowego wieczoru
Wymagaj głosu mojego
I bym zbierał łzy Twoje
Do kryształowego flakonika
I o nic tak w życiu nie proszę
Nie błagam
I chciałbym rzec dwa słowa
Proszę! Wymagaj!
sobota, 9 grudnia 2017
Na/Co/Dzień
Czasem brakuje mi powietrza
Chyba tęsknie po Tobie
Tak mocno
Prawdziwie
I myślę sobie że brak mi Ciebie
Kolory jakieś szare i słońce blaknące
Śnieg jakiś mało zimny
A wrzątek z czajnika niegorący
Woda jakaś sucha
I piasek w oczach stojący
Kot jakoś mało łasi się do ręki
Świat jakoś cichy i mocno milczący
Brakuje mi Ciebie chyba tak na co dzień
Porannej kawy i uśmiechu
Zamiast cukru kawę słodzący
Morskich fal zamkniętych
W Twoich jasnych oczach
Znad kubka na mnie patrzących
Ciepła ciała i zapachu skóry
Opatulonej wełnianym swetrem
Delikatnej małej kruszyny
Brakuje Nacodzień
Bo chyba nie wykupiłem recepty
Znaleźć Cię coś nie mogę
Szukając wszędzie gdzie się da
W szafkach i w komodzie
Nie mogę Cię znaleźć
Nacodzień
Chyba tęsknie za Tobą
Tęsknie po Tobie
Gdy w myślach moich przedsennych
Całuje Twoje delikatne dłonie
A nocną marą spowite marzenie
Niemal realnym czasem się staje
Trochę brakuje mi tchu
W piersi i ciele tak często drżącym
Na samą myśl o Tobie
Nacodzień
I blask powraca do oczu znużonych
Patrzących na zdjęcia Twoje
Nad ranem po piątej godzinie
I trochę smutno mi
Gdy myślę o Tobie
Że nie mogę Cię zażyć
I mieć Nacodzień
Chyba tęsknie po Tobie
Tak mocno
Prawdziwie
I myślę sobie że brak mi Ciebie
Kolory jakieś szare i słońce blaknące
Śnieg jakiś mało zimny
A wrzątek z czajnika niegorący
Woda jakaś sucha
I piasek w oczach stojący
Kot jakoś mało łasi się do ręki
Świat jakoś cichy i mocno milczący
Brakuje mi Ciebie chyba tak na co dzień
Porannej kawy i uśmiechu
Zamiast cukru kawę słodzący
Morskich fal zamkniętych
W Twoich jasnych oczach
Znad kubka na mnie patrzących
Ciepła ciała i zapachu skóry
Opatulonej wełnianym swetrem
Delikatnej małej kruszyny
Brakuje Nacodzień
Bo chyba nie wykupiłem recepty
Znaleźć Cię coś nie mogę
Szukając wszędzie gdzie się da
W szafkach i w komodzie
Nie mogę Cię znaleźć
Nacodzień
Chyba tęsknie za Tobą
Tęsknie po Tobie
Gdy w myślach moich przedsennych
Całuje Twoje delikatne dłonie
A nocną marą spowite marzenie
Niemal realnym czasem się staje
Trochę brakuje mi tchu
W piersi i ciele tak często drżącym
Na samą myśl o Tobie
Nacodzień
I blask powraca do oczu znużonych
Patrzących na zdjęcia Twoje
Nad ranem po piątej godzinie
I trochę smutno mi
Gdy myślę o Tobie
Że nie mogę Cię zażyć
I mieć Nacodzień
Scytyjski pochód
Po horyzont pęknięty zastęp
Pokurczonych rosłych postaci
Na grzbietach końskich
Jadą w stukocie kół
Niewielkich krytych wozów
W morzu traw aż po blady horyzont
Gdzie jedynie wyniosły kurhan i gwiazdy
Są przewodnikami samotnych jeźdźców
Płynie zastęp potępionych dusz
Pobrzękując złotem i szeleszcząc czerwienią
Odprowadzają wzrokiem zachodzący rydwan
Ciągnięty przez białe narowiste rumaki
Pchane nieustannie ku kresowi świata
Witając Api czekającą wśród rozbujanych traw
Żegnany umierający dzień
Dalekim zewem wygłodniałych wilków
Jak co roku ruszamy w podróż
Czas akinakes skropić krwią
I gorytos ze strzał opróżnić
By zasłużyć na krągłe zwierciadło
Lub pojąć za żonę upatrzoną niewiastę
Krwawym łupem zaścielając łoże
By mogła powić im syna
I wraz z Tabiti strzec dobytku
Powrócimy niebawem
Przeprawiając Borystesem
Nieść będziemy śmierć w ramionach
Rozpalicie ogniska i ugościcie
Jadłem i greckim winem
A potem juchą skropimy miecz żelazny
Święcąc czerwonym ogniem i ramieniem uciętym
Nasz bezpieczny powrót na stepy
piątek, 8 grudnia 2017
Kruk
Jest ciemno gdy Cię nie ma
Gdy moje słońce zachodzi za chmurami
Mnie nachodzą bezczelne cienie
Odmrukują mnie od Ciebie
Twierdzą że nie warto
Że noc dawno mi Cię zabrała
I ponoć czas płynie lecz dla mnie stanął
Złote wskazówki zegara zatrzymały się
Wskazując Twoje imię
Miłość śmiertelnych bywa nieśmiertelna
"Nie zostało nic do powiedzenia
Nic nie możesz już zrobić..."
A ja wiem że się mylą
Setki poplątanych głosów
I choć odleciałaś daleko
Zostawiając za sobą ślad
Dziesiątek anielskich piór
Odnajdę Cię, wiesz?
Nicią splącze nasze losy
I choćbym miał związać serce moje
Zimnym drutem kolczastym
By trzymało się kupy przy Tobie
To wiesz że to zrobię
Może odnajdziesz mnie kiedyś
W oczach czarnego ptaka
I odnajdziesz w piórach
Które będzie Ci zsyłał
Gdy pod postacią kruczą
Przelecę nad Tobą
Gdy stać będziesz nad moim
Opuszczonym grobem
Gdy moje słońce zachodzi za chmurami
Mnie nachodzą bezczelne cienie
Odmrukują mnie od Ciebie
Twierdzą że nie warto
Że noc dawno mi Cię zabrała
I ponoć czas płynie lecz dla mnie stanął
Złote wskazówki zegara zatrzymały się
Wskazując Twoje imię
Miłość śmiertelnych bywa nieśmiertelna
"Nie zostało nic do powiedzenia
Nic nie możesz już zrobić..."
A ja wiem że się mylą
Setki poplątanych głosów
I choć odleciałaś daleko
Zostawiając za sobą ślad
Dziesiątek anielskich piór
Odnajdę Cię, wiesz?
Nicią splącze nasze losy
I choćbym miał związać serce moje
Zimnym drutem kolczastym
By trzymało się kupy przy Tobie
To wiesz że to zrobię
Może odnajdziesz mnie kiedyś
W oczach czarnego ptaka
I odnajdziesz w piórach
Które będzie Ci zsyłał
Gdy pod postacią kruczą
Przelecę nad Tobą
Gdy stać będziesz nad moim
Opuszczonym grobem
czwartek, 7 grudnia 2017
.
Depresyjne sploty
Pękniętą żyłką wypisany znak
Pieczęć życia na skórze
Nie ma nic by nazwać czymś
Zwierze natchnione dzikim zewem
Zamglony umysł i strach
Kieruje ambiwalentność rzeczywistości
Pordzewiały szpitalny wózek
Spływając posrebrzonym potem
Po skroni teraźniejszości
Odpływam w niebytu przestwór
Niebytem być jest niebywale
Prześmiewczo i pruderyjnie
Zawstyd nad własnym ciałem
Gorszące sceny myśli
Rozgrywane w trzech aktach
Pękniętą żyłką wypisany znak
Pieczęć życia na skórze
Nie ma nic by nazwać czymś
Zwierze natchnione dzikim zewem
Zamglony umysł i strach
Kieruje ambiwalentność rzeczywistości
Pordzewiały szpitalny wózek
Spływając posrebrzonym potem
Po skroni teraźniejszości
Odpływam w niebytu przestwór
Niebytem być jest niebywale
Prześmiewczo i pruderyjnie
Zawstyd nad własnym ciałem
Gorszące sceny myśli
Rozgrywane w trzech aktach
Who are you?
'Who are you?'
I've asked myself today
'I'm unwanted'
I said
The one, no one cares about
The one,they call 'no one'
When they talk among each other
I'm a shadow of myself
My former light is gone
What you can see my Dear
Is a pile of shit
I've asked myself today
'I'm unwanted'
I said
The one, no one cares about
The one,they call 'no one'
When they talk among each other
I'm a shadow of myself
My former light is gone
What you can see my Dear
Is a pile of shit
środa, 6 grudnia 2017
Dziki jesienny wiatr
Dziki jesienny wiatr
Obiera mi radość
Gdy depresyjny powiew
Odbiera Ci uśmiech
Dziki wichru zew
Wzywa mnie
Wyjąc w moich uszach
Bym poddał się i odszedł
Chce zgasić buchający płomień
Wychylający z mojej piersi
Depresyjny wiatr
Chce zniszczyć Cię
Odebrać radość
Twój krzyk zamienić w szept
Wśród dzikiej zamieci
Zwiastującej nadchodzącą
Powolnym i nieśpiesznym krokiem
Mroźną i ciemną zimę
Ogrzej się kochanie
Przytul proszę do mnie
Obejmij mocno to serce
Tylko proszę
Nie sparz
Obiera mi radość
Gdy depresyjny powiew
Odbiera Ci uśmiech
Dziki wichru zew
Wzywa mnie
Wyjąc w moich uszach
Bym poddał się i odszedł
Chce zgasić buchający płomień
Wychylający z mojej piersi
Depresyjny wiatr
Chce zniszczyć Cię
Odebrać radość
Twój krzyk zamienić w szept
Wśród dzikiej zamieci
Zwiastującej nadchodzącą
Powolnym i nieśpiesznym krokiem
Mroźną i ciemną zimę
Ogrzej się kochanie
Przytul proszę do mnie
Obejmij mocno to serce
Tylko proszę
Nie sparz
wtorek, 5 grudnia 2017
122
A co jeżeli znikniesz?
Rozpłyniesz w powietrzu jak mgła
Znikniesz, nie odezwiesz
Nigdy nie ujrzę Cię już?
Co, jeżeli powiesz
"Żegnaj"
Pewnego zimowego wieczora
Czy moje serce wytrzyma?
I odjedziesz daleko
Gdzieś na koniec świata
Przestaniesz słyszeć
Słowa z moich ust?
Czy wpatrując się w księżyc
Rozjaśniony pełnią blasku
(Nad naszym niebem, pamiętasz?)
Pomyślisz choć raz o mnie?
Gdy w końcu odejdziesz
Ze swoimi myślami
Chcę byś w spokoju o mnie zapomniała
Bym nie mącił spokoju duszy Twojej
Gdy zgasisz trzepotem skrzydeł
Ostatnią iskierkę nadziei
Chcę byś uleciała wolna i czysta
Moja śnieżnobiała gołębica...
Rozpłyniesz w powietrzu jak mgła
Znikniesz, nie odezwiesz
Nigdy nie ujrzę Cię już?
Co, jeżeli powiesz
"Żegnaj"
Pewnego zimowego wieczora
Czy moje serce wytrzyma?
I odjedziesz daleko
Gdzieś na koniec świata
Przestaniesz słyszeć
Słowa z moich ust?
Czy wpatrując się w księżyc
Rozjaśniony pełnią blasku
(Nad naszym niebem, pamiętasz?)
Pomyślisz choć raz o mnie?
Gdy w końcu odejdziesz
Ze swoimi myślami
Chcę byś w spokoju o mnie zapomniała
Bym nie mącił spokoju duszy Twojej
Gdy zgasisz trzepotem skrzydeł
Ostatnią iskierkę nadziei
Chcę byś uleciała wolna i czysta
Moja śnieżnobiała gołębica...
4
Cztery ściany
Podłoga i sufit
Świadkiem świeca
I każda z żarówek
Żeś Ty mi światłem
I że to dla Ciebie piszę
W noce bezsenne kochana
Tworzę słowem pisanym światy
I umieram przed świtem dla Ciebie
Usycham z tęsknoty wielkiej i ciężkiej
Nie mogąc doczekać się powrotu Ciebie
Podłoga i sufit
Świadkiem świeca
I każda z żarówek
Żeś Ty mi światłem
I że to dla Ciebie piszę
W noce bezsenne kochana
Tworzę słowem pisanym światy
I umieram przed świtem dla Ciebie
Usycham z tęsknoty wielkiej i ciężkiej
Nie mogąc doczekać się powrotu Ciebie
The Wayfayer
Jestem tułaczem
Proszącym o schronienie
W cieple ramion Twych
I przy Twoim boku
Jestem bezdomny
Szukam swego domu
Szukam ostoi oczu mych
Znalazłem ją w Twoich
Zziębnięty siedząc
Na krawężniku
Ogrzewam się kocem
Myśli Twych
Bezsenne noce
Wypełnione czernią
Zamieniłem w sny
O Tobie
I wiem o tym
Że dużo coś tu Ciebie
I trochę mało mnie
Ale jesteś całym światem
Proszącym o schronienie
W cieple ramion Twych
I przy Twoim boku
Jestem bezdomny
Szukam swego domu
Szukam ostoi oczu mych
Znalazłem ją w Twoich
Zziębnięty siedząc
Na krawężniku
Ogrzewam się kocem
Myśli Twych
Bezsenne noce
Wypełnione czernią
Zamieniłem w sny
O Tobie
I wiem o tym
Że dużo coś tu Ciebie
I trochę mało mnie
Ale jesteś całym światem
poniedziałek, 4 grudnia 2017
Zimno
Świat zamarł pod opadającym śniegiem
Wraz z opadającym poniżej zera Celsjuszem
Umierał wraz ze wschodzącym Syriuszem
I z niebiańskim księżycowym biegiem
A w moim domu rozlewa się ciepło
W miękkim sercu płonie ognisty żar
Los podarował mi w końcu obiecany dar
By dotrzeć tutaj, przeszedłem piekło
Wraz z opadającym poniżej zera Celsjuszem
Umierał wraz ze wschodzącym Syriuszem
I z niebiańskim księżycowym biegiem
A w moim domu rozlewa się ciepło
W miękkim sercu płonie ognisty żar
Los podarował mi w końcu obiecany dar
By dotrzeć tutaj, przeszedłem piekło
niedziela, 3 grudnia 2017
Ocean
Stali nad szumiącym oceanem, a żadne nie chciało wykonać tego pierwszego kroku, żadne z nich nie chciało ruszyć się z miejsca, wpatrując się w ocean i udając że chłód nadchodzący wraz z każdą morską falą im nie przeszkadza. Wiatr śpiewał im wśród niedalekich powykrzywianych drzew, błądząc między rozczapierzonymi gałęziami sosen i buszował wśród wątłych nadmorskich traw, kołyszących się wraz z oddechem zimnego morza. Trawy wyglądały jak drugie morze, delikatnymi brązami i uschniętymi żółciami falowało, wśród traw czasem zapodział się porwany wiatrem kolorowy liść, który w ferworze uniesień płynął w powietrzu równie zapamiętale jak mewa lub inny morski ptak. Oboje wiedzieli że nić relacji która łączy ich od zawsze jest, i zawsze gdzieś będzie - a on był pewny że nic nie będzie potrafiło jej zerwać, walka z nią przysporzyła mu jedynie cierpienia i bólu, gdy próbując ją zerwać plątał się w niej i wżynała się w jego ciało zostawiając blizny. Nawet usilne starania innych ludzi, czasem oddanych sprawie, nie pozwoliły usunąć nici, którą w jednej chwili próbował przeciąć, gryząc zaciekle, w następnym momencie delikatnie głaskając gdy nikt nie patrzył, wiedząc że jak Tezeusz, po śladzie z nici odnajdzie swoją ukochaną kiedyś, która gdzieś tam w sercu i w pamięci nadal trzymała ten kłębek, kłębek nici dzięki któremu on zawsze mógł Ją znaleźć, gdyby tylko podążył za nim, a Ona przestała mu uciekać. Lecz uciekała długo, całymi latami, oddalała, sama raniła się tą stalową nicią zależności, żałując że musiała rozwinąć kiedyś kłębek.
W końcu on zaczął zwijać kłębek, delikatnie, każdego dnia, krocząc śladami miejsc w których byli, zwijając delikatną, a jakże niekiedy mocną nić, oplątującą drzewa w parku, kamienne, wyniosłe mury zamkowe, zahaczając o szary most, zielone szumiące drzewa, przechodząc przez bielone wapnem płoty i uliczne latarnie, aż w końcu widział że nić leci prosto, prosto do jednego miejsca, w którym w końcu dostrzegł Ją, wpatrzoną w swojej samotni w przyszłość, niespokojna i zmęczona wszystkim co ją spotykało od lat. Czerń i otchłań pochłaniała ją, na zmianę z okresami szaleńczej ekstazy, w czasie to której nieustannie wzlatywała i upadała na samo dno. Ale stała. Stała mimo piekła w głowie, smutku w oczach i dziesiątek białych blizn. Stała na przekór światu, żywa, tęskniąca za stałością i bezpieczną przystanią. W poszukiwaniu jej znalazł Ją kiedy ta, ruszyła nad morze, chcąc odnaleźć sens w tym wszystkim, chcąc zamieszkać w samotnej latarni morskiej, górującej nad okolicą. Zamknąć się w niej i odciąć od świata.
W takim stanie zastał Ją, i mimo łączącej ich nici porozumienia, wciąż wyczuwał przepaść i odgrodzenie. Jednego dnia stali bliżej, bliziutko, drugiego dnia nadciągające fale oceanu rozdzielały ich na chwilę, a przypływ opływał Jej stopy, nogi, aż w końcu pływała na powierzchni wody, bez trudu, gdy On szamotał się próbując utrzymać na powierzchni i nie dać znać jak bardzo się boi. I następnego dnia znów stali, on w swoim miejscu, Ona odrobinkę dalej. I w końcu on podszedł i dotknął Jej, dotknął małego serduszka i duszy, a potem znów odszedł, rozwijając delikatnie metr sznurka. I tak każdego dnia, zwijał i rozwijał go. Aż Ona zaczęła czekać z utęsknieniem aż on zacznie zwijać kłębek każdego dnia, i czekała jego dotyku. Dla niepoznaki, każdego dnia zwijała sama delikatnie sznurek, milimetr po milimetrze, tak aby mógł krócej zwijać nić i być szybciej i dłużej przy Niej.
Mijały dni, a dystans między nimi z metra, zamienił się już w pół. A on nadal nie zauważył różnicy, tak delikatne to były zmiany. I tak jak w "Kamizelce", zarówno chory jak i wierna żona dbali o to aby jedno się nie martwiło i drugie. I on sam za każdym razem, tęsknie rozwijał swoją partię sznurka, lecz robił to za każdym razem krócej.
Stali w końcu obok siebie, oboje milczeli. Każde wpatrzone gdzieś daleko, w ocean, w przyszłość, w lecące po niebie mewy, fale rozbijające się o skały czy też wpatrzeni w daleki statek na horyzoncie, świecący swoimi białymi jak śnieg żaglami. Jedno myślało o drugim a zarazem nie myślało, kochało cicho i bezszelestnie. Jedno czekało na drugie aż zrobi pierwszy krok, bojąc się konsekwencji.
W końcu któregoś dnia dystans stał się tak nikły że jego palce trzymały centymetrowej długości kawałek nici, i stali tak niemal się obejmując.
Ich ręce mechanicznie splotły się, niczym zatrzask który został od początku dopasowany do drugiego elementu, ciała przywarły do siebie, a palce jego puściły nić, która złączyła się ostatecznie z kłębkiem wystającym teraz z Jej kieszeni. Gdy spletli się w objęciu, tym razem wpatrzeni w swoje oczy, a nie gdzieś w dal, wypadł z Jej kieszeni ten wielki kłębek, który zaczął się rozwijać, oplątując zarówno Jej jak i Jego bijące szybko serce, następnie łącząc ich splecione dłonie, drżące nogi, kochające ciała i w końcu owiane wiatrem twarze i usta, związane w niewinnym pocałunku.
Zamieszkali nieopodal, w małej chatce nad morzem, on został rybakiem, Ona została krawcową i poetką, żyli skromnie lecz mieli siebie i żadne z przeciwności losu ich już nie rozdzieliły. On z nici która ciągle ich łączyła plótł sieci do połowu, Ona - wplatała je niekiedy w szale, i suknie które szyła, i dodawała do tomików wierszy które ufnie wysyłała w świat, marząc o tym aż ktoś je wyda.
Nikt kto je czytał nie wiedział kim była Ona ani jej Mistrz.
Znali tylko Jej imię - Małgorzata.
W końcu on zaczął zwijać kłębek, delikatnie, każdego dnia, krocząc śladami miejsc w których byli, zwijając delikatną, a jakże niekiedy mocną nić, oplątującą drzewa w parku, kamienne, wyniosłe mury zamkowe, zahaczając o szary most, zielone szumiące drzewa, przechodząc przez bielone wapnem płoty i uliczne latarnie, aż w końcu widział że nić leci prosto, prosto do jednego miejsca, w którym w końcu dostrzegł Ją, wpatrzoną w swojej samotni w przyszłość, niespokojna i zmęczona wszystkim co ją spotykało od lat. Czerń i otchłań pochłaniała ją, na zmianę z okresami szaleńczej ekstazy, w czasie to której nieustannie wzlatywała i upadała na samo dno. Ale stała. Stała mimo piekła w głowie, smutku w oczach i dziesiątek białych blizn. Stała na przekór światu, żywa, tęskniąca za stałością i bezpieczną przystanią. W poszukiwaniu jej znalazł Ją kiedy ta, ruszyła nad morze, chcąc odnaleźć sens w tym wszystkim, chcąc zamieszkać w samotnej latarni morskiej, górującej nad okolicą. Zamknąć się w niej i odciąć od świata.
W takim stanie zastał Ją, i mimo łączącej ich nici porozumienia, wciąż wyczuwał przepaść i odgrodzenie. Jednego dnia stali bliżej, bliziutko, drugiego dnia nadciągające fale oceanu rozdzielały ich na chwilę, a przypływ opływał Jej stopy, nogi, aż w końcu pływała na powierzchni wody, bez trudu, gdy On szamotał się próbując utrzymać na powierzchni i nie dać znać jak bardzo się boi. I następnego dnia znów stali, on w swoim miejscu, Ona odrobinkę dalej. I w końcu on podszedł i dotknął Jej, dotknął małego serduszka i duszy, a potem znów odszedł, rozwijając delikatnie metr sznurka. I tak każdego dnia, zwijał i rozwijał go. Aż Ona zaczęła czekać z utęsknieniem aż on zacznie zwijać kłębek każdego dnia, i czekała jego dotyku. Dla niepoznaki, każdego dnia zwijała sama delikatnie sznurek, milimetr po milimetrze, tak aby mógł krócej zwijać nić i być szybciej i dłużej przy Niej.
Mijały dni, a dystans między nimi z metra, zamienił się już w pół. A on nadal nie zauważył różnicy, tak delikatne to były zmiany. I tak jak w "Kamizelce", zarówno chory jak i wierna żona dbali o to aby jedno się nie martwiło i drugie. I on sam za każdym razem, tęsknie rozwijał swoją partię sznurka, lecz robił to za każdym razem krócej.
Stali w końcu obok siebie, oboje milczeli. Każde wpatrzone gdzieś daleko, w ocean, w przyszłość, w lecące po niebie mewy, fale rozbijające się o skały czy też wpatrzeni w daleki statek na horyzoncie, świecący swoimi białymi jak śnieg żaglami. Jedno myślało o drugim a zarazem nie myślało, kochało cicho i bezszelestnie. Jedno czekało na drugie aż zrobi pierwszy krok, bojąc się konsekwencji.
W końcu któregoś dnia dystans stał się tak nikły że jego palce trzymały centymetrowej długości kawałek nici, i stali tak niemal się obejmując.
Ich ręce mechanicznie splotły się, niczym zatrzask który został od początku dopasowany do drugiego elementu, ciała przywarły do siebie, a palce jego puściły nić, która złączyła się ostatecznie z kłębkiem wystającym teraz z Jej kieszeni. Gdy spletli się w objęciu, tym razem wpatrzeni w swoje oczy, a nie gdzieś w dal, wypadł z Jej kieszeni ten wielki kłębek, który zaczął się rozwijać, oplątując zarówno Jej jak i Jego bijące szybko serce, następnie łącząc ich splecione dłonie, drżące nogi, kochające ciała i w końcu owiane wiatrem twarze i usta, związane w niewinnym pocałunku.
Zamieszkali nieopodal, w małej chatce nad morzem, on został rybakiem, Ona została krawcową i poetką, żyli skromnie lecz mieli siebie i żadne z przeciwności losu ich już nie rozdzieliły. On z nici która ciągle ich łączyła plótł sieci do połowu, Ona - wplatała je niekiedy w szale, i suknie które szyła, i dodawała do tomików wierszy które ufnie wysyłała w świat, marząc o tym aż ktoś je wyda.
Nikt kto je czytał nie wiedział kim była Ona ani jej Mistrz.
Znali tylko Jej imię - Małgorzata.
piątek, 1 grudnia 2017
Szczur
Jestem szczurem
Wrzodem świata
Wyjadam ze śmietnika
Gnijące resztki i ochłapy
Wyrzucane przez innych
Głodem świeżości i piękna
Zatruje wasze jadło
Nasram wam w życie
I ropą napoję spragnione gardła
Wraz z każdą z waszych myśli
Jestem nikim, zbieram resztki
Po śmietnikach wspomnień
Błądzę bez celu po kanałach
Patrząc na wasze życie
Jestem szczurem
Z szarym mokrym futrem
O zapachu ścieków
Nawet gdybym był
Najmądrzejszym szczurem
Kochanym i delikatnym
To pozostanę zawsze nim
szczurem
Wrzodem świata
Wyjadam ze śmietnika
Gnijące resztki i ochłapy
Wyrzucane przez innych
Głodem świeżości i piękna
Zatruje wasze jadło
Nasram wam w życie
I ropą napoję spragnione gardła
Wraz z każdą z waszych myśli
Jestem nikim, zbieram resztki
Po śmietnikach wspomnień
Błądzę bez celu po kanałach
Patrząc na wasze życie
Jestem szczurem
Z szarym mokrym futrem
O zapachu ścieków
Nawet gdybym był
Najmądrzejszym szczurem
Kochanym i delikatnym
To pozostanę zawsze nim
szczurem
Procession
I'm an angel with cut-off wings
Marching in funeral procession
Through un-earthly plains
Filled with silent graves
Blind, deaf and mute
Rotting corpse-filled graves
Catch a scent of my tears
Feeding on all of my fears
In angelic procession
Procession of burned souls
We all lay waste on our dreams
We all fill our jugs with hate
The urns where our hearts
Will end up after we die
In the road of all of my circles
I will finally reach the bottom
Of my Hell
You were my guiding light
Through all of theese years
My Beatrice
Now I can finally rest
And find my peace
In burning Satans eyes
Crucified, and let to rot
At the bottom of my Hell
I will lay poison to all
That I ever loved
Marching in funeral procession
Through un-earthly plains
Filled with silent graves
Blind, deaf and mute
Rotting corpse-filled graves
Catch a scent of my tears
Feeding on all of my fears
In angelic procession
Procession of burned souls
We all lay waste on our dreams
We all fill our jugs with hate
The urns where our hearts
Will end up after we die
In the road of all of my circles
I will finally reach the bottom
Of my Hell
You were my guiding light
Through all of theese years
My Beatrice
Now I can finally rest
And find my peace
In burning Satans eyes
Crucified, and let to rot
At the bottom of my Hell
I will lay poison to all
That I ever loved
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)


